maja 20, 2009

w poszukiwaniu prawdy

Krótko po moim urodzeniu, moja mama według panującego w naszym regionie zwyczaju wzięła do jednej dłoni różaniec, a do drugiej banknot i wysunęła obie dłonie ku mnie, ciekawa co wybiorę (widocznie musiałam już być zdolna do wyciągania rączek po przedmioty, zatem wątpię by było to zaraz po moim przyjściu na świat, ponieważ nigdy nie słyszałam, żebym była „cudownym dzieckiem"). Wybrałam ku zaskoczeniu rodziców różaniec. Wybór ten według tradycji oznaczać miał, że w moim życiu specjalne miejsce zajmie duchowość, a nie materializm. I dokładnie tak było (jest).

Kilka lat później, gdy byłam już małą dziewczynką owijałam się w stylu mumii w zasłony okienne i bawiłam w siostrę zakonną. Zasłony miałam do wyboru w dwóch zestawach (choć niezupełnie ten wybór był realny, skoro zawsze jeden z zestawów wisiał na moim oknie balkonowym) żółty i pomarańczowy; był to niegniecący się, syntetyczny typ powszechnych zasłon komunistycznych. Pomylić z zakonnicą mógłby mnie więc tylko człowiek ślepy, lecz nie przeszkadzało mi to prezentować się dumnie przed wielkim lustrem (które z trudem musiałam wcześniej przytachać z przedpokoju do mojego królestwa) i oglądać z zachwytem mą szatę (i różne kompozycje zwijania jej, które wypróbowywałam), me zgrabne pozycje greckiej statuetki oraz mój chód z przeszkodami po pokoju tam i z powrotem (zasłony były bardzo długie i plątały się pod stopami pomimo desperackich czasem prób poskromienia ich).

Potem przyszedł czas na zabawy w księdza. W czasie rodzinnych niedzielnych wizyt obiadkowych u dziadka gromadziłam potrzebne mi do odprawienia nabożeństwa akcesoria, ustawiałam na środku pokoju krzesło od tej pory grające rolę ołtarza, mała dekoracja, biały podłużny obrusik na wierzch, zloty kielich na środek (czytaj plastikowy kieliszek pomalowany na złoto, uwaga: bez wina, nie pamiętam co zwykłam w nim pijać, ale zapewne wodę mineralną, albo dziadkowy rabarbarowy kompot) i przede wszystkim skarbczyk do ręki. Odpowiednio przyodziania dostojnie zajmowałam miejsce przed krzesełkiem-ołtarzem i z otwartej ściągawki (skarbczyka) recytowałam partię księdza. Jako że niestety ani razu nie dane było mi posiadać rzeszy wiernych, która zechciałyby uczestniczyć w odprawianych przez mnie nabożeństwach, musiałam recytować prócz partii księdza także partie publiki. Oczywiście nie mogło się obyć bez śpiewania psalmów w moim wykonaniu (a wierzcie mi, że nie mam pięknego głosu) i odpowiedniego „księżego” zawodzenia.

Czasy dzieciństwa szybko minęły i jako dorastająca nastolatka postanowiłam zostać aktywistką-feministką. Złożyłam z moją ideologiczną towarzyszką śluby o nieposiadaniu chłopaka przez najbliższy rok (w tym wieku go oczywiście nie miałam i nie miałam zamiaru mieć i w przyszłości, dlatego też śluby miały być ponawiane). Nasza przysięga została uroczyście zapieczętowana rytualnym obcięciem kampionów z tego co się dało z naszych ciał (włosy, brwi i bodajże paznokcie, żadnych okaleczeń oczywiście) i spaleniem tych biologicznych próbek. Ażeby nadać nowym przekonaniom charakter nieco bojujący i aktywny należało wziąć się za zatwardziałych wrogów feminizmu. Jako pierwsza na ostrzał poszła religia katolicka. Tak też zaczytywałam się wyrywkowo w wersetach Nowego Testamentu mających świadczyć o dyskryminacji kobiet w moim ówczesnym mniemaniu (szczególnie dostało się nakazowi posłuszeństwa mężczyźnie). Jako że byłam (i jestem nadal) dość nieśmiałą osobą, z mojej interpretacji tych wersetów i innych ideologicznych dyskursów skorzystała publiczność składająca się z mojej mamy tylko i wyłącznie.

W konsekwencji przyszła niechęć do kościoła, zwątpienie i negacja boskiego pochodzenia Biblii, a w końcu po dłuższym czasie i istnienia Boga. Tu prosta droga do ateizmu. Moja bliska przyjaciółka w tym czasie postanowiła zostać Świadkiem Jehowy i zaczęły się próby z jej strony bombardowania mnie „Strażnicą” i „Przebudźcie się”, na co ja odpowiadałam uparcie artykułami o małpim pochodzeniu człowieka.

Mój feminizm zakończył się wraz z pierwszą „miłością” (dziś mogę słowo to wziąć w cudzysłów), która okazała się całkowitym przeciwieństwem władczego i samolubnego samca- jak wyobrażałam sobie gatunek męski.

Po jakimś czasie w me ręce wpadła autobiografia świętej Faustyny i jej żywe opisy Jezusa zainspirowały mnie i zachęciły do lektury Biblii. Wzięłam się więc za lekturę Starego Testamentu i żmudnie brnęłam przez jego księgi każdego dnia przed i po zajęciach (było to już w czasie studiów). Doszłam do wniosku, że Bóg jak najbardziej istnieje i cos w „tym” - czyli Biblii - jest. Postawiłam sobie za cel znalezienie najbliższej prawdzie religii szukając przy tym pomocy Boga i prosząc Go o wskazanie mi, gdzie leży prawda. Zaczęłam od poszukiwań w chrześcijaństwie i różnych jego odłamach. Po krótkim czasie uznałam jednak, że nurty protestantyzmu nie różnią się wiele od katolicyzmu co do ogólnych wierzeń, wyobrażeń Jezusa i głównych prawd wiary. Wybrałam wiec najłatwiejsze rozwiązanie, aby odnaleźć Boga - uczęszczanie do kościoła katolickiego (z uwagi na najłatwiejszy dostęp). Zaczęło się codzienne uczęszczanie na msze święte, zakupywanie literatury katolickiej (która przekonała mnie w tamtym czasie, że Świadkowie Jehowy to niebezpieczna sekta, na czym ucierpiała oczywiście moja przyjaciółka…tym razem napastowałam ją wycinkami z prasy katolickiej i katolickimi opracowaniami na temat oszukańczych Świadków Jehowy), spowiedź, droga krzyżowa itd. Była nawet myśl o wstąpieniu do zakonu, która się jednak szybko ulotniła wraz z całą otoczką. Dlaczego? Myślę, że powodem było to, że w tych gorliwych praktykach nie czułam się sobą, nie byłam naturalna. Znajomi mnie nie poznawali, a i ja sama czułam się jak w obcej skórze. Zaczęło mi nagle przeszkadzać i drażnić mnie wiele rzeczy, wszędzie dookoła dopatrywałam się zepsucia i upadku moralnego (przeszkadzała mi nawet obecność bielizny na wystawie sklepowej), byłam spięta i pełna negatywnych emocji. Nie czułam duchowego pokoju, żyłam jakby w innym świecie. Wszystko wiec prysło z dnia na dzień jak bańka mydlana (dosłownie) i od tego czasu już nigdy nie zawitałam w kościele. Pozostała mi jednak wiara w Boga i w Jego obecność w Biblii.

I tak pomału, nieświadomie zaczęłam obierać kierunek - islam. Złożyło się na to kilka małych (ale jakże ważnych) rzeczy. Jedną z nich było to, że widok modlących się muzułmanów i melodia adhanu (wołania na modlitwę) sprawiały, że przechodziły po moim ciele wibracje i ciarki spowodowane silnymi emocjami i zachwytem. Interesowałam się wówczas już od dłuższego czasu kulturą arabską (szczególne zamiłowanie żywiłam do muzyki arabskiej, z której później przyznam się, że z wielkim bólem musiałam zrezygnować) miałam wiec jako taki obraz islamu, był to jednak obraz daleki od perfekcji, niczym w krzywym zwierciadle, gdyż widziany oczyma chrześcijańskich orientalistów nie rozumiejących i źle interpretujących wiele elementów tejże religii. Zrozumieć niektóre wersety Koranu i kontrowersyjne hadisy pomogły mi internetowe strony o islamie, znalazłam na nich wiele odpowiedzi na nurtujące mnie pytania i wątpliwości. Dużą role odegrało i to, ze miałam okazje wziąć udział w dwóch wykładach o islamie (prowadzonych przez muzułmanów) i odwiedzić meczet asystując przy modlitwie. Obserwując modlące się muzułmanki wiedziałam już w głębi serca, że będę kiedyś jedną z nich i że tu kończą się moje poszukiwania najbliższej prawdzie religii. Pewność ta okazała się słuszna, gdyż rok po tym wypowiedziałam szahadę (islamskie wyznanie wiary). Odnalazłam w islamie Siebie i wartości, które ukazały mi świat i sens życia z innej perspektywy, ale też jasność, logikę, zgodność faktów, harmonię i w efekcie przekonanie co do słuszności i prawdomówności tej religii. Cieszyło mnie, że islam nie jest nawet w najmniejszej swej części tworem ludzkim jak wiele elementów katolicyzmu (co jest charakterystyczne dla religii opierających się na duchowieństwie i ludzkim przewodnictwie, spójrz: papiestwo), ale wszystko co zawiera pochodzi bezpośrednio od proroków i samego Boga. Cieszyło mnie, że już nie potrzebuję pośrednika ani aby prosić Boga o wybaczenie, ani aby się do Niego modlić.

Na mój wybór bardzo duży wpływ miał także pewien sen, za którego sprawą kupiłam i przeczytałam Koran, oczywiście nie wszystko od razu rozumiejąc. Był to sen wyjątkowy, surnaturalny i pełen bogatej symboliki, niosący jedno przesłanie - moje miejsce jest w islamie. Pamiętam go bardzo dobrze, ale pozwólcie, że jednak zachowam dla siebie.

Tym zakończę historię mojego nawrócenia i poszukiwań Boga. Minęło kilka lat i dziś mam szczęście być szczęśliwą żoną i mamą, ale przede wszystkim Sobą, czyli muzułmanką, dziękującą Bogu za szansę, którą mi dał.

Drodzy chrześcijanie, panowie i panie, mam nadzieję, że nie uraziłam was doborem moich słów, piszę z mojej własnej perspektywy, perspektywy nawróconej osoby, w której oczach islam równa się prawdzie tak przeze mnie poszukiwanej.

Długo wahałam się, czy wysłać moje opowiadanie czy nie (to już drugie, pierwszego nie wysłałam- zrezygnowałam). Nie jestem osobą lubiącą się zwierzać publicznie, dlatego też podpisuję się prostu jako

Jennet
(słowo w języku arabskim oznaczające „ogrody” i występujące często w koranicznych opisach raju).

zdjęcie: meczet Hassana II w Casablance, trzeci pod względem wielkości meczet na świecie

1 komentarz:

  1. Świetny post...Czytając go wzruszyłam się , ponieważ przypomina to bardzo moje życie...Nie rozumiem tylko, dlaczego musiałaś zrezygnować z muzyki arabskiej? Muzyka zabroniona jest w islamie, jednak nawet najwięksi religijni ludzie jej słuchają.
    Pozdrawiam !!!

    OdpowiedzUsuń

Uprzedzamy - komentarze niecenzuralne, obraźliwe, szerzące nienawiść i uprzedzenia, bądź zawierające linki do stron wypaczających nauki islamu lub przyczyniających się do niszczenia dialogu nie będą publikowane.

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.