Podczas przygotowań do pierwszego na żywo odcinka tej edycji „Mam talent” poruszenie wywołał jeden z uczestników, Egipcjanin Ibrahim Mahmoud, który przed wejściem na antenę rozłożył w kącie dywan i zaczął odmawiać przepisane przez jego religię na tę porę modlitwy. Ratownik medyczny z naszej ekipy, który mi o tym opowiedział, był poruszony, pełen szacunku dla człowieka, który bez ostentacji, najnaturalniej w świecie, nie bacząc na show-biznesowy harmider, oddał chwałę Bogu.
Islam nie jest moją religią, nie wierzę, że Muhammad był prorokiem Najwyższego, lektura Koranu budzi moje wątpliwości, nie umiem ogarnąć interpretacyjnych niespójności między różnymi odłamami tej religii.
Nie zmienia to jednak faktu, że często miewam ostatnio wrażenie, że to muzułmanie będą uczyć nas, europejskich chrześcijan, co to znaczy wierzyć w Boga. By się z tą tezą zmierzyć, trzeba najpierw zwalczyć prymitywną zaszczepianą nam przez media pokusę, by w każdym bez wyjątku muzułmaninie widzieć potencjalnego terrorystę. Rzecz druga: zgodzić się wewnętrznie z tym, że większość ludzi wychowanych w cywilizacji śródziemnomorskiej nigdy do końca nie zrozumie zrodzonego na surowej arabskiej pustyni islamu, naturalnemu poczuciu obcości nie można jednak pozwolić ewoluować w ksenofobię. Rzecz trzecia – i kto wie, czy nie najtrudniejsza – trzeba uświadomić sobie, że to, iż wierzę, że w moim Kościele jest cała prawda, nie znaczy, że pozjadałem wszystkie rozumy. Mieć do dyspozycji wszystkie narzędzia to jedno, a umieć się nimi posługiwać to drugie. Czego możemy się nauczyć w tej dziedzinie od Ibrahima Mahmouda (bo sporo stracimy, jeśli zapamiętamy go wyłącznie jako faceta tańczącego z płachtami)?
Ot, choćby tego, że religijność jest czymś naturalnym, to nie żaden obciach. Przecież zanim tzw. statystyczny katolik zacząłby się modlić, schowałby się tak, by go nikt, broń Boże, nie widział i nie uznał za dewota. Europejczycy postawili świat na głowie. Tu – rzecz nieznana w żadnej innej części świata – zanim człowiek zacznie się modlić, wykonuje rytualny taniec nad pytaniem „co pomyślą ludzie” i czy na pewno nie zbruka publicznej przestrzeni. A przecież życia i wiary nie ma co rozwodzić na siłę, bo to zawsze kończy się aferą. Francuzi próbowali zaprojektować świat z pominięciem faktu, że arcyludzką rzeczą (o czym pisze choćby Cyceron) jest wierzyć w jakiegoś Boga. Dziś budzą się z ręką w nocniku, gdy dumna republika nie wie, co zrobić z milionami obywateli francuskich, którzy wyżej cenią Allaha niż Woltera.
My nad Wisłą już na poziomie szkoły oddzieliliśmy kościelną religię od świeckiej etyki, zamiast podkreślać, jak mogą się nawzajem uzupełniać. Z jednej zrobiliśmy swoiste antidotum na drugą, średnio mnie więc dziwi, że po 20 latach zamiast zająć się realnymi problemami, dyskutujemy o tym, czy Polska jest państwem wyznaniowym, i o absurdalnych pomysłach Palikota.
Czemu nie stać nas w tej dziedzinie na swoistą ekologię wyznaniową? Uznanie, że wiara dla wierzącego jest tak naturalna jak spanie i jedzenie? Że nie da się jej oddzielić od tego, że jest się księgowym, dziennikarzem czy artystą? I nie ma w tym nic złego? Lekcja druga. Założę się, że większość chrześcijan w testowej (np. mamtalentowej) sytuacji robiłaby z Bogiem jakieś deale, próbowała Go emocjonalnie korumpować, obiecując, że jeśli tylko pozwoli wygrać, pójdą na pielgrzymkę albo połowę wygranej przekażą na cele dobroczynne. U nas niewiele się zmieniło od starożytności, w której taka wymiana była na porządku dziennym – wieczorem składamy ofiary, Bóg sprawia, że rano wstaje słońce. Do nas, chrześcijan, wciąż nie dotarło, że Jezus złożył za nas ofiarę, której niepodobna powtórzyć czy poprawić. I tu odsłania się lekcja trzecia. Zachód tak się wyspecjalizował w przybliżaniu Boga ludziom, że zrobił z niego ciąganą na sznurku z kąta w kąt maskotkę względnie zamawianego za zdrowaśki ochroniarza. Ludzie Wschodu uczą kontemplować Go takim, jaki jest. Nie wmawiać mu (jak to się np. działo przy okazji debaty o in vitro: że Jezus głosowałby za taką ustawą albo że skoro jest samą dobrocią, na pewno jest mu wszystko jedno, czy dziecko jest z in vitro, czy nie). Bóg to nie przytulanka, nie pacynka, którą możemy kręcić. To nie nasz starszy wujek. Nie automat do spełniania siedmiu życzeń. Człowiek zaś powinien znać swoją miarę. Świat, w którym każdy chciałby wygrać „Mam talent”, każdy kierowca chciał być najszybszy, a każde drzewo mieć 30 metrów, byłby nie do zniesienia. Że czasem zamiast szarpać Boga za brodę (której nie ma), lepiej mówić: „Bądź wola Twoja” (muzułmanie w takich sytuacjach mówią zdaje się: Inszallah).
Żałuję, że tego momentu zza kulis nie pokazały kamery. Ibrahim Mahmoud wywołałby pewnie dyskusję na pół kraju (czy musiał to zrobić, czy chciał). Kraju, który – jak mi kiedyś mądrze podpowiedział o. Paweł Krupa, dominikanin – będzie chrześcijański nie wtedy, gdy wszystkie akty prawne opatrzy stosowną preambułą, ale wtedy, gdy po prostu będzie w nim trochę więcej chrześcijan.
Islam nie jest moją religią, nie wierzę, że Muhammad był prorokiem Najwyższego, lektura Koranu budzi moje wątpliwości, nie umiem ogarnąć interpretacyjnych niespójności między różnymi odłamami tej religii.
Nie zmienia to jednak faktu, że często miewam ostatnio wrażenie, że to muzułmanie będą uczyć nas, europejskich chrześcijan, co to znaczy wierzyć w Boga. By się z tą tezą zmierzyć, trzeba najpierw zwalczyć prymitywną zaszczepianą nam przez media pokusę, by w każdym bez wyjątku muzułmaninie widzieć potencjalnego terrorystę. Rzecz druga: zgodzić się wewnętrznie z tym, że większość ludzi wychowanych w cywilizacji śródziemnomorskiej nigdy do końca nie zrozumie zrodzonego na surowej arabskiej pustyni islamu, naturalnemu poczuciu obcości nie można jednak pozwolić ewoluować w ksenofobię. Rzecz trzecia – i kto wie, czy nie najtrudniejsza – trzeba uświadomić sobie, że to, iż wierzę, że w moim Kościele jest cała prawda, nie znaczy, że pozjadałem wszystkie rozumy. Mieć do dyspozycji wszystkie narzędzia to jedno, a umieć się nimi posługiwać to drugie. Czego możemy się nauczyć w tej dziedzinie od Ibrahima Mahmouda (bo sporo stracimy, jeśli zapamiętamy go wyłącznie jako faceta tańczącego z płachtami)?
Ot, choćby tego, że religijność jest czymś naturalnym, to nie żaden obciach. Przecież zanim tzw. statystyczny katolik zacząłby się modlić, schowałby się tak, by go nikt, broń Boże, nie widział i nie uznał za dewota. Europejczycy postawili świat na głowie. Tu – rzecz nieznana w żadnej innej części świata – zanim człowiek zacznie się modlić, wykonuje rytualny taniec nad pytaniem „co pomyślą ludzie” i czy na pewno nie zbruka publicznej przestrzeni. A przecież życia i wiary nie ma co rozwodzić na siłę, bo to zawsze kończy się aferą. Francuzi próbowali zaprojektować świat z pominięciem faktu, że arcyludzką rzeczą (o czym pisze choćby Cyceron) jest wierzyć w jakiegoś Boga. Dziś budzą się z ręką w nocniku, gdy dumna republika nie wie, co zrobić z milionami obywateli francuskich, którzy wyżej cenią Allaha niż Woltera.
My nad Wisłą już na poziomie szkoły oddzieliliśmy kościelną religię od świeckiej etyki, zamiast podkreślać, jak mogą się nawzajem uzupełniać. Z jednej zrobiliśmy swoiste antidotum na drugą, średnio mnie więc dziwi, że po 20 latach zamiast zająć się realnymi problemami, dyskutujemy o tym, czy Polska jest państwem wyznaniowym, i o absurdalnych pomysłach Palikota.
Czemu nie stać nas w tej dziedzinie na swoistą ekologię wyznaniową? Uznanie, że wiara dla wierzącego jest tak naturalna jak spanie i jedzenie? Że nie da się jej oddzielić od tego, że jest się księgowym, dziennikarzem czy artystą? I nie ma w tym nic złego? Lekcja druga. Założę się, że większość chrześcijan w testowej (np. mamtalentowej) sytuacji robiłaby z Bogiem jakieś deale, próbowała Go emocjonalnie korumpować, obiecując, że jeśli tylko pozwoli wygrać, pójdą na pielgrzymkę albo połowę wygranej przekażą na cele dobroczynne. U nas niewiele się zmieniło od starożytności, w której taka wymiana była na porządku dziennym – wieczorem składamy ofiary, Bóg sprawia, że rano wstaje słońce. Do nas, chrześcijan, wciąż nie dotarło, że Jezus złożył za nas ofiarę, której niepodobna powtórzyć czy poprawić. I tu odsłania się lekcja trzecia. Zachód tak się wyspecjalizował w przybliżaniu Boga ludziom, że zrobił z niego ciąganą na sznurku z kąta w kąt maskotkę względnie zamawianego za zdrowaśki ochroniarza. Ludzie Wschodu uczą kontemplować Go takim, jaki jest. Nie wmawiać mu (jak to się np. działo przy okazji debaty o in vitro: że Jezus głosowałby za taką ustawą albo że skoro jest samą dobrocią, na pewno jest mu wszystko jedno, czy dziecko jest z in vitro, czy nie). Bóg to nie przytulanka, nie pacynka, którą możemy kręcić. To nie nasz starszy wujek. Nie automat do spełniania siedmiu życzeń. Człowiek zaś powinien znać swoją miarę. Świat, w którym każdy chciałby wygrać „Mam talent”, każdy kierowca chciał być najszybszy, a każde drzewo mieć 30 metrów, byłby nie do zniesienia. Że czasem zamiast szarpać Boga za brodę (której nie ma), lepiej mówić: „Bądź wola Twoja” (muzułmanie w takich sytuacjach mówią zdaje się: Inszallah).
Żałuję, że tego momentu zza kulis nie pokazały kamery. Ibrahim Mahmoud wywołałby pewnie dyskusję na pół kraju (czy musiał to zrobić, czy chciał). Kraju, który – jak mi kiedyś mądrze podpowiedział o. Paweł Krupa, dominikanin – będzie chrześcijański nie wtedy, gdy wszystkie akty prawne opatrzy stosowną preambułą, ale wtedy, gdy po prostu będzie w nim trochę więcej chrześcijan.
Kiedyś napisałem, że widziałem w Egipcie ogrodników w hotelu modlących sie o świcie, tak mnie to zatkało, że stałem, ze wstydem, że im sie przyglądam. Teraz wiem to nie był wstyd tylko zażenowanie, że my tak nie potrafimy. Islam jest dla mnie od tej pory wskazówką inaczej wyznacznikiem tego jaki powinienem być, jak żyć. Wielu ludzi, nawet znajomych nie może tego zrozumieć, ale od tych szalonych wakacji Bóg jest mi znacznie bliższy
OdpowiedzUsuń"Religijność jest czymś naturalnym, to nie żaden obciach" podpisuję się pod tym zdaniem.
OdpowiedzUsuńale my katolicy często o tym zapominamy...
Agnieszka